Warsztaty chóralne we Lwowie, czyli miejsce gdzie zyskujesz zdrowie po połowie?

Całą opowieść o warsztatach chóralnych we Lwowie mógłbym zacząć od słów – był maj pachniały bzy – mógłbym gdybym chciał się minąć z prawdą. Moim zamiarem nie jest jednak ubarwiać rzeczywistości, lecz opisywać ją w sposób rzetelny i na tyle dokładny, na ile pozwala mi moja pamięć i tak już nadwyrężona w wyniku przestrzegania tamtejszych tradycji.

 

Nasz wyjazd do Lwowa rozpoczął się od powszechnej mobilizacji kwiatu muzyki uczelnianej 8 lutego na dworcu we Wrocławiu. Już po wstępnej lustracji bagaży okazało się, że wyjazd ten trzeba będzie na wszelki wypadek uwieczniać na fotografiach. Wprawdzie nie oddadzą one nadzwyczajnej specyfiki tego, niegdyś polskiego miasta, lecz pozwolą zebrać to, co dla wielu najcenniejsze - wspomnienia.


W pociągu ochoczym wiwatem przywitała nas grupa rezerwistów, która broniła się ile dało, ale w końcu uległa potężnym głosom chórzystów. Skapitulowali gdzieś w połowie drogi. My zaś brnęliśmy dalej na wschód niosąc dobrą nowinę. W Przemyślu kuszetki okazały się bardzo dobrym lekarstwem na umęczone głosy młodzieży akademickiej i choć podróż nimi trwała tylko około dwóch godzin (z przerwą na szczere uśmiechy wymieniane z celnikami) to zdążyliśmy trochę wypocząć.

Do Lwowa dotarliśmy w godzinach rannych. Czekało tam na nas niezwykle miłe przyjęcie ze strony znajomego dyrygenta – Vassyla Chuchmana i jednego z przedstawicieli tamtejszego chóru. Po krótkiej podróży przestronnymi ukraińskimi autobusikami i zawarciu paru znajomości z przedstawicielkami tamtejszej młodzieży ewidentnie po pięćdziesiątce dotarliśmy do naszych noclegowni. Były to odpowiednio – akademik (dla tenorów i basów) i hotel (dla żeńskiego grona muzycznego). Jak się później okazało, nie przeszkodziło to jednak w codziennej integracji wszystkich tych sekcji chóralnych.

Następnego dnia, a w zasadzie tego samego tylko parę chrapnięć później za sprawą naszych znienawidzonych budzików zostaliśmy pognani na śniadanie. Wtedy też okazało się że drugie danie w postaci ziemniaków z surówką stanowi integralny element tego posiłku.
Muszę jednak przyznać, iż potrawy mają wyborne, zwłaszcza owe surówki, których tajemniczym składnikiem okazały się być paluszki krabowe.

Tego dnia czekał nas ważny koncert, zatem pełni jedzenia i przemożnej potrzeby snu zamiast do łóżek udaliśmy się na rozśpiewanie. Powiem Wam tylko tyle, kto mógł ten stał…..
W końcu jednak presja zbliżającego się wydarzenia, a także ćwiczenia gimnastyczne na poziomie olimpijskim zmusiły nas do koncentracji i wydania z siebie pierwszych dźwięków... Nie były one na najwyższym poziomie, ale na najniższym też nie – po prostu były gdzieś pośrodku, chyba na pięciolinii.

Na koncert zostaliśmy dostarczeni zabytkowym autokarem, z wręcz prześlicznie wyhaftowanymi okryciami na siedzeniach. Koncert w Cerkwi Dominikańskiej wymagał od nas dużego skupienia. Jak zwykle pokazaliśmy pełny profesjonalizm opisany gromkimi oklaskami od tłumnie zgromadzonych. Zwłaszcza utwory w języku rodzimym budziły powszechny zachwyt. Ba mieliśmy nawet bis.

Zaraz po koncercie udaliśmy się spacerkiem do Domu Kultury gdzie zostaliśmy hucznie i tradycyjnie przywitani przez tamtejszy chór o nazwie „Boyan”, dowodzony przez wspomnianego już wcześniej Vassyla. Mając na myśli tradycyjnie nie chodzi mi o chleb i sól, lecz o inne specjały ukraińskiej gastronomii. Na początku wymieniliśmy się podarkami, a potem już była jedna wielka….zabawa, wliczając krótkie wystąpienia wokalne obu chórów i skoczne tańce. Uroczyście i z dumą zawiadamiam że nikt nie zasłabł z nadmiaru wrażeń, sam sprawdzałem z poziomu podłogi. Wtedy przynajmniej wiadomo że nic się nie przeoczy.

Tej nocy zasypialiśmy z uśmiechami na twarzy i nadzieją w sercach. Nadzieją, że będziemy mogli to powtórzyć i tym razem to My wykażemy się należytą gościnnością.
W niedziele po sytym śniadanku przyszedł moment na zwiedzanie Lwowa. Uroczy rynek, przypominający trochę ten wrocławski, sympatyczni ludzie…wszystko tworzyło przyjemną atmosferę. Nawet w aptekach pachniało optymizmem, zwłaszcza kiedy dowiedzieliśmy się co mają w sprzedaży i że nie trzeba tego zgłaszać przy odprawie celnej. ….jesteś lekiem na całe zło i nadzieją na przyszły rok……lalalala…..ups ….poniosło mnie, a raczej …. mniu.

Widzicie otóż nie znając ani rosyjskiego, ani ukraińskiego (nawet nie wiem czy to nie to samo) część z nas wymyśliła sobie własny język w celach komunikacyjnych. Każde słowo należało kończyć na u. Wykliniliśmy tę zależność na podstawie dwóch prawdziwych wyrażeń – a więc dziękuje (diakuju) i proszę (proszu). Daleju dopiszciu sobiu samiu braciu Ukraińcu.

No ale wracając do tematu (to nie po ukraińsku): oprowadzani przez przemiłego przewodnika w towarzystwie przedstawicieli „Boyanu” dowiedzieliśmy się dużo ciekawych rzeczy. Podziwialiśmy i zadawaliśmy pytania. W tym jedno sobie samemu – Dlaczego nie ubrałam/łem dwóch par spodni i czterech podkoszulek?

Zwiedzanie zakończyliśmy muzycznym podziękowaniem dla naszego przewodnika, a następnie udaliśmy się na posiłek do tradycyjnych lwowskich restauracji. Tam szybko odtajaliśmy, rozgrzaliśmy nasze gardła i napełniliśmy żołądki. Gotowi do drogi powrotnej wsiedliśmy w trolejbus i jakieś pięć piosenek później byliśmy na miejscu. Wieczór przebiegł iście spokojnie, czekały nas bowiem trzy dni warsztatów i szkoleń……

W ciągu tych trzech dni niemalże od rana do wieczora pracowaliśmy nad naszym warsztatem muzycznym poznając utwory z różnych okresów i o rozmaitej tematyce. Świadomi powagi sytuacji i zbliżającego się wielkimi krokami konkursu w Legnicy dawaliśmy z siebie wszystko. Uposażeni w hektolitry wody mineralnej – zwyciężyliśmy, tak mogę powiedzieć.
Bardzo miłą niespodzianką była dla nas również wymiana dyrygentów pomiędzy chórami, poznaliśmy bowiem nowe techniki ćwiczenia głosu i doświadczyliśmy niewyobrażalnego klimatu muzyki cerkiewnej i ludowej z Ukrainy.

W trakcie tych trzech dni męska eskadra chórzystów co wieczór robiła naloty na pilnie strzeżony klasztor, w którym mieszkały chórzystki i pomimo niesprzyjających warunków co wieczór udawało nam się przedrzeć za linię frontu by dopilnować bezpieczeństwa naszych kobiet. Po inwazji, spełnieni i zadowoleni z należycie wypełnionych obowiązków udawaliśmy się na spoczynek. Powiem Wam tylko tyle: nie wiem o ile oni tam na Ukrainie przestawiają zegarki do przodu, ale czasu na spanie dużo nie było.

W ten oto sposób zamknęliśmy kolejny rozdział naszego pobytu we Lwowie. Następny epizod rozpoczął się wyjątkowym dniem – mianowicie Walentynkami.
Wpierw udaliśmy się na cmentarz Łyczakowski oraz cmentarz Orląt Lwowskich, gdzie pogrążeni w refleksji i zasłuchani w opowieści snute przez przewodnika rysowała się przed nami historia. Historia zarówno tych znanych postaci (Maria Konopnicka, Gabriela Zapolska, Julian Ordon) jak i tych nieznanych – poległych na polu chwały żołnierzy.
Po wizycie na cmentarzu udaliśmy się do dobrze nam znanych już lwowskich restauracji a następnie powróciliśmy do miejsca zamieszkania. Kto jednak sądzi, że był to koniec dnia to w sumie ma rację… rozpoczął się wieczór, walentynkowy wieczór, a po nim nastała noc.

Tego wieczoru i tej nocy było nas zarówno słychać jak i widać – za sprawą ognistej, przesyconej czerwienią odzieży. Tej nocy świętowaliśmy razem z naszym zaprzyjaźnionym chórem na balu. Było szalenie, było międzynarodowo, było przesmacznie….no i to też było. Dość by powiedzieć że nikt nie wyszedł z pustym gardłem i głową pełną wrażeń….
Impreza w pełni udana, przez zakochanych (w muzyce) chórzystów zakończyła się tradycyjnie desantem.

W piątek - a więc dnia następnego - wybraliśmy się na Wysoki Zamek, skąd widać było prześliczną panoramę Lwowa. Droga do niego usiana była wieloma sklepami, ale w końcu dotarliśmy do celu. Tam też doświadczyliśmy niesłychanej otwartości Ukraińców. Poznaliśmy interesującą parę i od razu dało się zauważyć ile mają wspólnego nasze kultury…
Tego wieczoru odwiedziliśmy również dyskotekę w centrum miasta, gdzie męska cześć chóru z nieukrywaną przyjemnością odbyła praktyczny egzamin wierności pięknym chórzystkom. Naturalnie zdaliśmy go w stu procentach, o czym mogą zaświadczyć uwijające się na parkiecie w naszych ramionach przedstawicielki muzyki pięknej.

Wychodząc z klubu wirowało nam w głowach od szalonych tańców i nie widziałem twarzy pogrążonej w smutku, wręcz przeciwnie wszyscy się uśmiechali. Wspomnienia, ach wspomnienia, nigdy ich nie ma gdy są potrzebne….

Kolejny dzień (teraz już wiem że to była sobota) rozpoczęliśmy tak, jak zazwyczaj kończymy. Nasz kolega miał bowiem tego dnia urodziny, a że my poważnie podchodzimy do takich uroczystości widać było przez resztę dnia. Walczyliśmy by nie dosięgnął nas efekt dnia następnego i jak zwykle się udało (chyba zaciągnę się do wojska takiej pasji zwycięstw nie miałem od dawna) – po prostu wzór cnót i obywatelstwa.

Wieczorem jak na prawdziwy chór przystało udaliśmy się do Opery Lwowskiej na wspaniałe przedstawienie, że o arystokratycznym wyglądzie samego budynku nie wspomnę. Zaraz po udanej premierowej wizycie naszego chóru w tym gmachu postanowiliśmy raz jeszcze zaznać uroków Lwowa nocą. Obraliśmy kierunek na klub jazzowy „Lalka”, gdzie bywa śmietanka artystyczna tego pięknego miasta. W rytmach głębokiej muzyki oddawaliśmy się wspomnieniom z jakże pełnego wrażeń pobytu we Lwowie… była to nasza ostatnia noc w stolicy kultury polsko-ukraińskiej.

Wróciwszy do swoich siedzib, długo nie mogliśmy jeszcze pozbierać myśli i usnąć…
Jednak i to ukojenie przyszło z czasem, z czasem który tak aktywnie wykorzystywaliśmy podczas naszych warsztatów muzycznych.

Rano w odgłosach dobijających się do naszych świadomości budzików ruszyliśmy taksówkami w stronę pierwszego miejsca, jakie ujrzeliśmy we Lwowie – dworca…..
Poruszając się w temperaturze -15 stopni (tak można się jeszcze wtedy ruszać), stawiając ciężkie kroki, każdy z nas chyba czuł pewną lekkość na duszy – Lwów bowiem zmienił nas nie tylko muzycznie, ale i z każdej innej perspektywy. Przyjaźni ludzie, niezwykła atmosfera i muzyka pozwoliły nam odkryć nowe pokłady energii…. m.in. do śpiewania i pisania o tym, jak było – by pomimo fizycznej nieobecności każdy mógł zamknąć oczy i doświadczyć magii tego miejsca.

P.S. Jak to było, jak to jest – przekonajcie się o tym sami stając się już teraz wesołymi chórzystami.
P.S. 2 To ma ktoś te zdjęcia bo pisze z głowy…..Smile

 

 

- KaWu